Jest taki fenomen emigranta odwiedzającego rodzinę, przyjaciół, generalnie swój rodzimy kraj. Po prostu full opcja, wraca bohater, matka gotuje bigos, kupuje ogórki kiszone (bo "tam" ciężko znaleźć), dzwonią telefony. Jezusie słodki... wraca gwiazda. (Mam nadzieję, że łapiecie konwencję).
Trochę to śmieszne i trochę to straszne... A często bywa i tak, że ów bohater naprawdę wchodzi w rolę - to już mamy cyrk pełną parą. Ale nie o tym chciałam mówić. To temat na osobny tekst. Chciałam się skupić na tym aspekcie, który dla innych być może nie jest tak widoczny.
Za tą "full opcją" kryje się niejednokrotnie jedno wielkie zwątpienie. Ciężka praca. Tęsknota. Nie high life tylko raczej "ojej... czy dam radę"..., "ojej, nie mam pojęcia jak to, gdzie to...". I z tym musisz sobie jakoś poradzić.
Myślę, że każdy, kto przeżył choć kilka miesięcy za granicą, nie mówiąc już o latach, miał momenty zwątpienia i trudnych chwil. Opowiem Wam, jak to było i bywa u mnie. Trochę na poważnie, trochę z przymrużeniem oka... jak zawsze.
1. Kot
Oczywiście tęsknię za rodziną ale ciągle myślę o tym, co akurat porabia mój kotek, którego musiałam zostawić w Polsce (proszę nie oceniajcie... były powody ).
Tequila, bo tak ma na imię, to dziarski kocur z ludzkim obliczem. Lubi się przytulać, gada do mnie i ogólnie jest mężczyzną mojego życia ;)
I wyobraźcie sobie, że on tam a ja tu... Straszne... Może się Wam to wydawać śmieszne, ale cały czas męczy mnie myśl, że to ja go wzięłam do domu, rósł sobie spokojnie, przyzwyczajony, że gdzieś tam jestem w pobliżu, a teraz jak taka sierotka... Opiekę ma najlepszą z najlepszych, ale kurde... porzuciłam kota!
Jak tylko to będzie możliwe, to pakuję Tequilę i cały jego kram i jedziemy :)
2. Odległość od dawnego życia, od ludzi, którzy są Ci bliscy.
Moja rodzina jest naprawdę mała. Mało tego, rozproszona lokalizacyjnie. I stan ten się pogłębia. Czasami mam takie dni, kiedy myślę sobie, jak fajnie by było zjeść razem obiad, albo powkurzać się na to, że "jest nie po mojemu". Proza życia. Ale jak jesteś sam zagranicą, to za tym właśnie tęsknisz.
Ostatnio moja przyjaciółka...nie, nie przyjaciółka - bratnia dusza (właśnie zdałam sobie sprawę z tego, jak infantylnie to brzmi, ale nie znajduję w tym momencie lepszego pomysłu, jak inaczej to opisać) urodziła synka. Jak mnie nosiło, że nie mogę ich odwiedzić. Jak się oburzałam na te ponad 800 km, które nas dzieli.
Już chciałam przeklinać Google maps, że mi tyle kilometrów wyliczył, PKP, że połączenia nie takie... Deutsche Bahn, że nie wyszukują trasy... ale jest jak jest... i koniec kropka.
Nie jestem aktywnie obecna w ich życiu. Julas uczy się codziennie nowych rzeczy, a mnie to omija. Nie jestem też wsparciem totalnie żadnym. Bo mnie.... nie ma. I to jest czas, którego się już nie odzyska. I czuję, że zawodzę. To kolejna rzecz, której nie widać z perspektywy obserwatora...na pierwszy rzut oka przynajmniej.
3. "Przepraszam, można...?"
Jest taki bardzo fajny skecz kabaretu Hrabi, kiedy to studentka chce podejść do egzaminu i się pyta... "przepraszam... ale, ale... można?" Tytuł to chyba EGZAMIN, no nieważne.
Ale jako obcokrajowiec czuję, że: To ja się muszę dostosować, to ja muszę się nauczyć i (nienawidzę tego słowa) "ogarnąć" . Choć to może też być kwestia mojego charakteru, po prostu. Ale to raczej ja muszę się postarać, bo jakby nie spojrzeć, jestem gościem. Może to nadmierna pokora - nie wiem. Ale wkurza mnie to, jak idzie Polak do jakiejkolwiek niemieckiej instytucji, nie rozumie słowa, ale żąda! Bo "on jest przecież klientem i jemu się należy!"... Co się należy... pytam?
Mam z tym problem. Przyznaję.
Temat rzeka...może Wy również macie sprawy, które Was uwierają albo które po prostu "przyszły" wraz z emigracją?
Jestem bardzo ciekawa...
Ja to znam z drugiej strony: gdy byłem małym chłopcem (lata 70. ub. wieku), to przyjeżdżała do nas "Francja", czyli ciocia z wujkiem i kuzynostwem z Francji właśnie. To było wydarzenie i oczywiście powód do dumy na podwórku! Do dziś pamiętam zabawki i słodycze, które mi przywozili, odzież... Ale najsilniejsze wspomnienie mam te związane z zapachem; tak długo jak byli u nas w odwiedzinach, tak długo pachniało Francją. Ciekawe jak jest dzisiaj; czy Niemcy pachną inaczej? Proszki ponoć tak;). Gdy już dorosłem (a nawet bardzo), jeszcze raz spotkałem się z kuzynką z Francji. Co mi przywiozła tym razem? Rozmowy, informacje o tym, jak TAM jest... Czym żyją ludzie, co myślą o świecie, o emigracji, o polityce, ekologii, cenach schabowego z kością... Myślę, że to dzisiaj może być tą wartością, którą Wy (emigranci) możecie przywieźć z zagranicy: informacja, może jakieś podpowiedzi dotyczące funkcjonowania nowoczesnych społeczeństw..? Ja się raczej za granicę na stałe nie wybieram, ale zawsze chętnie słucham opowieści tych, którzy "zjechali"...;)
OdpowiedzUsuńP.S. Z kotkiem to rzeczywiście smutna sprawa.
Faktycznie temat rzeka i można to jeszcze pociągnąć... W sumie to oprócz podróży chcę teraz trochę więcej pisać takich felietonów jak ten Twój.
OdpowiedzUsuńCo przyszło wraz z emigracją? Brak bliskości z dalszą rodzina totalnie zaciera relacje. Podczas imprez rodzinnych nie za bardzo mam z nimi o czym rozmawiać. Żyjemy w dwóch różnych światach, dlatego nie rozumieją mnie zbyt dobrze, a i tłumaczenie często jest odbierane jako forma przechwalania się i pokazywania jak to mi na tym "zachodzie" dobrze... Taki los emigranta, taka drogę wybraliśmy, albo życie zadecydowało za nas.
Jak jest sie juz kilka lat zagranica i stwarza sie swoj swiat na nowo (tylko trzeba chciec i stwarzac sytuacje stymulujace) to przychodzi takie poczucie, ze to jest moj dom. Docenia sie to co sie ma, a nie to czego sie nir ma. To nie jest twoja wina, ze twoje horyzonty sie zmienily a twoja rodzina tego nie rozumie. To twoj proces. Moze oni tego procesu zmian bycia i myslenia nie maja, bo np. nie chca, nie maja okazji. Ja uwazam, ze postawa wszystkiego jest CHEC, CIEKAWOSC wowczas autonomiczne zachodza nas procesy zmiany.
OdpowiedzUsuń